sobota, 25 grudnia 2010

ŻYCZENIA

Drodzy Czytacze!
Życzę Wam aby nadchodzący rok przyniósł Wam spełnienie kopytowych marzeń. Abyście wytrwali w wysiłkach werkowaczych i nie tracili nadziei na poprawę stanu kopytnych.

I jeszcze tak ogólnie życzę Wam wiele dużych radości i troszeczkę małych smuteczków dla kontrastu. I żeby waszymi największymi problemami było jak zrzucić 3 kilo poświątecznej nadwagi.

HOGHW! Jak mawiał Winnetou…

sobota, 18 grudnia 2010

torba de lux

Po tygodniu ciężkich tortur maszyny do szycia udało mi się stworzyć torbę werkowacza amatora wersję de lux. Mam nadzieję że moje wyliczenia będą poprawne i do torby zmieszczą się cęgi, i tarnik z rączką. Bo jak nie to będzie płacz i zgrzytanie zębów.

Podejrzewam też, że maszyna zastrajkuje. Bo biedna nie dawała rady i musiałam wykańczać ręcznie szwy przy uszkach.

Tak wygląda rozłożona na płasko. Można ją powiesić na boksie. Rozkładanie na ziemi tez jest możliwe.


Składamy wzdłuż. Na górze trzyma się na rzepach, więc się nic nie rozłazi.


I składamy w poprzek. Zapinamy na rzepy z boku i mamy poręczną torebkę. Tylko jeszcze do pasmanterii muszę skoczyć i kupić jakieś ładne i mocne paski. Ten sznurek nie pasuje.

wtorek, 14 grudnia 2010

Białe kopyto

No i na koniec kopyto białe. Ingerencja w nie jest...
...mocna.
Ale kiedy patrzę na poniższy obrazek, to jednak stwierdzam że kiedyś nawet nie śmiałam marzyć o takim kształcie.

W stój, koniczyna normalnie obciąża te nogę, stawia ją prosto na ziemi. Kiedyś w takiej sytuacji opierała się tylko wewnętrznym czubkiem kopyta. Poruszała się na 3 nogach, białą podpierając. No ale wróćmy do teraźniejszości… Pomoże nam ten obrazek (biedny właściciel tej nogi).

Kiedy tak patrzę na zdjęcie przez przekrój tego kopyta, to widać, że Andi miała podobny problem. I patrząc na pierwotny kształt jej kopyta, kojarzy mi się ono z krępowanymi stopami chińskich dziewczynek.

I teraz myślę, że metoda wydłużania pazura może być odpowiedzią na ten problem. Jasne, że następuje odrywanie się ściany przedniej, tworzy klin rogowy na podeszwie i kość ma więcej miejsca. To jest trudne dla mnie, bo na kursach larsowych, do głowy mi wtłoczyli zasadę – długi pazur źle, punkt odbicia powoduje oderwanie ściany (po cichu marzę o tym, że kiedyś te nogi będą tak zbalansowane, że wystarczy struganie higieniczne, a nie jak teraz lecznicze).

Po najnowszym zdjęciu widać też, że upakowała się strzałka gąbczasta i skostniała chrząstka jest ułożona bardziej fizjologicznie (tylna górna część kopyta, nad linią koronki nie jest już tak wubrzuczona). Ale to może tez być efekt wizualny związany z tym, że kopyto nie jest już podwinięte do środka (hurra), przez co, patrząc z boku, ma krótszą ścianą przedkątną i boczną.

I cóż, pozostaje mi czekanie na dalsze zmiany.

niedziela, 12 grudnia 2010

czarne kopyto

No to teraz obiecane czarne kopyto.
Zamieszczam obrazek poglądowy. Zmiany w ujęciu rocznym.
Zdjęcie po lewej starsze, po prawej nowsze.



Rejon czerwonych kropek – czyli chrząstka kopytowa. Widać że na kopycie sprzed roku chrząstka jest bardziej wyrzucona do góry. Widać to po „guli” (he he, kto skojarzy…) nad tylną częścią koronki. Ten rejon kopyta wersja listopad 2010 jest bardziej wypłaszczona.

Rejon różowej linii. Czyli koronka. Nachylenie jej względem ziemi, czyli kąt gamma (niebieski). Na kopycie starszym jest większy niż na kopycie nowszym. Sugeruje to że kość kopytowa przemieściła się (albo może kopyto zrosło w stosunku do kości kopytowej) w bardziej fizjologiczne położenie.

Natomiast nachylenie koronki względem ściany przedniej, czyli kąt beta (pomarańczowy) w starszym kopycie jest mniejsze niż w nowszym. Czyli sztorc się nieznacznie zmniejszył. Oczywiście miałam kłopot, czy takie wyznaczenie tych kątów jest poprawne. Bo pojawia się kąt alfa (różowy). Kąt ten sugeruje ile brakuje podeszwy i ściany z przodu. Widać, że w nowszej wersji kopyta, oddało się odbudować spodni rejon. Spotkałam się też z hipotezą, że takie załamanie koronki (kąt alfa) sugeruje, że ciężar konia spoczywa głównie w tej części kopyta (przypominam o 4 punktach podparcia w kopycie), kopyto jest niezbalansowane, koronka wypchnięta do góry. Oczywiście obie te teorie nie są sprzeczne.

Zielona linia. Tutaj starałam się wybrać bardzo podobne ujęcie kopyta. Można zgadywać, patrząc na odbite światło od bocznej ściany kopyta, że najszersze miejsce w kopycie przesunęło się w nowszym kopycie bardziej ku tyłowi.

A co Wy sądzicie o tych zdjęciach porównawczych?

piątek, 10 grudnia 2010

Torba werkowacza amatora

Uszyłam torbę dla werkujących kopytne. Torba a właściwe saszetka cała wypełniona jest gąbką. Dzięki temu nie grozi stępienie moim nożom i tarnikowi.
Saszetkę można powiesić na boksie, można też rozłożyć na podłodze i bezpiecznie odkładać narzędzia. A po skończonej robocie zmieniać się może w poręczny rulonik, który możemy zgrabnie zapakować do skrzynki.
Z wierzchu pokryta alcantarą, dzięki temu nie brudzi się łatwo, wewnątrz uszyta z grubego i mocnego bawełnianego drelichu.

Zbieram zamówienia!!!









PS jeszcze trzeba doszyć rzepy, ale muszę poczekać na paczkę z pasmanterii.

poniedziałek, 6 grudnia 2010

kopyto z przodu

Dostałam aktualne zdjęcie białego kopyta z przodu. Z tej okazji pozwoliłam sobie wkleić porównanie sprzed roku.
Aktualne zdjęcie z zielonymi liniami, starsze, z czerwonymi.


Co się udało. Ano udało się zlikwidować dużą część flary z zewnętrznej strony i zmienić rozkład ciężaru w kopycie. Dzięki temu ściana boczna przestała się podwijać do środka. Efektem pośrednim tej całej zmiany był gigantyczny i nawracający ropień w kopycie, którego ślady widać w postaci szczeliny pod koronką.
Ropa już zeszła.

A tymczasem w kopycie nr 2 zachodzą spektakularne zmiany. Ale o tym to następnym razem.

Pozdrowienia!

niedziela, 5 grudnia 2010

A ja szyję sobie

No proszę, w końcu przeprosiłam się z maszyną do szycia.

I tak po złożeniu zwyczajowej ofiary z dwóch igieł, uszyłam swój pierwszy profilowany pad. Szyłam go z myślą o koleżance, która niedawno świętowała swoje kolejne 18 urodziny.
Oto przedmiot dzisiejszego wpisu.



PS Ale jestem z siebie dumna :)

piątek, 3 grudnia 2010

Pada śnieg, pada śnieg...

A śnieg sobie pada, pada i pada.

I niestety pojawiły się problemy z dojazdem do stajni S. W związku z wolnymi godzinami, które przeznaczałam na jazdy, uszyłam pad w stylu Anky. Jeszcze z 20 prób i lepsza maszyna i powinno mi się udać wyprodukować satysfakcjonującą podróbkę – samoróbkę.


Poza szyciem kocyków pod siodło, wróciłam do lektur. Odgrzebałam cykl „Pieśń Lodu i Ognia” George R. R. Martina i na nowo zirytowałam się, że autor nie ukończył do tej pory tomu piątego.
Przeczytałam ponownie dwie z trzech książek Sandersona i z kolei ucieszyłam się, że MAG planuje wydać trzecią w marcu przyszłego roku.

A to dopiero początek zimy. Aż strach pomyśleć co będzie się działo w styczniu :)

niedziela, 28 listopada 2010

I znów zima...

Zima do nas przyszła. Najpierw nieśmiało zmroziła trawę, następnie przyprószyła śniegiem krzaczory, a wczoraj wieczorem przeprowadziła pierwszy próbny atak (tak jakoś mi militarnie wyszło). Dzisiaj rano bielutko, ciuchutko, cudnie. Uwielbiam w zimie tę śnieżną ciszę. Atmosferę snu i oczekiwania na wiosnę.
Za to nie lubię zimy w mieście. W dzień, chcę uściślić. Ludzie pędzą gdzieś, wiecznie podirytowani niszczejącym obuwiem, zimnem, tłokiem, hałasem. Brrr… Do tego nasilające się kłopoty z transportem, zamarzające samochody, skrobanie szyb, śliska droga, jeszcze dłuższe korki.


A jeśli chodzi o lekcje z Sylwią...
Wczoraj miałam dużo szczęścia, albo trochę pecha. Najpierw przy włażeniu na Margot udało mi się zjechać z siodłem, malowniczo przy tym spadając na rozmontowane przeszkody. Niestety świadkiem mojej kompromitacji była jeszcze poza Sylwią, Sława. I nie usprawiedliwiają mnie za ciasne zimowe gatki, które w dużym stopniu ograniczyły zakres ruchu moich nóg. Ba, jeszcze mnie pogrążają bardziej bo świadczą nie dość, że o marnej kondycji to jeszcze znacznej nadwadze :(

Potem Margot, wczoraj znajdująca się na swojej osobistej koniożernej planecie, zafundowała mi jazdę na zestresowanego pasażera. Ale plus taki, że doświadczyłam jak to jest jechać łopatkę do wewnątrz, łopatkę do zewnątrz, trawers i renwers.

A ponieważ w tzw. międzyczasie przyszła zima, więc podróż powrotna autem na mało zimowych oponach dostarczyła nam niezapomnianych przeżyć i wiele atrakcji.

poniedziałek, 22 listopada 2010

Jak uszczęśliwić dziadków

Wybraliśmy się do Wrocka. Na przedłużony listopadowy weekend. W sobotę powoli zbieraliśmy się do powrotu, a tu trrrach! Babcia I. złamała rękę. W związku z tym w ramach supportu zostałam z Bu jeszcze tydzień. A Bu jak to Bu, jak się ogarnął na nowym miejscu, to zaczął robić totalną demolkę. Po tygodniu, szczęśliwi dziadkowie, z ledwie skrywaną ulgą nas pożegnali.

I oto mamy prosty przepis, jak uszczęśliwić dziadków.
1. Przyjechać
2. Zostać trochę dłużej
3. Wreszcie wyjechać

Sam Bu szczęśliwy, spsiał radośnie.

Badał smak karmy, mymłał kota i spacerował w stadzie. A ja szczęśliwa, bo miałam możliwość pod okiem mojej osobistej mamy, uszyć pad i pokrowiec na siodło.


A treraz z niecierpliwością czekam na lekcje jazdy.

wtorek, 2 listopada 2010

Nieniak wołomiński

Iwo jak na dwulatka przystało wszedł w okres NIE.
Jest przezabawny, bo często się nie zastanawia na jakie pytanie odpowiada NIE. Przykład.
-Kochanie idziemy na spacer?
-NIE! NIE…nie…TAK!!!

I tak nasz mały Nieniak powoli sobie rośnie….

sobota, 30 października 2010

Na razie końca świata nie będzie

Niestety, krótka chwila zadowolenia z moich umiejętności wysiadywania kłusa, przeminęła.
Z wiatrem.
Wczoraj w stajni na S jednym z zadań było kłusowanie bez strzemion. Dzielnie próbowałam rozluźnić się i poddać ruchowi kobyły. A guzik. Cztery kroki jeszcze się dało, a potem traciłam równowagę i wczepiałam się rozpaczliwie w grzbiet konia. Pocieszam się, że poza utrzymaniem równowagi miałam również sterować, co zwiększało poziom trudności. Do tego zaczęła nakręcać się śruba usztywnienia i mojego i końskiego. Jak tak ma wyglądać jazda na Andaluzji to ja dziękuję, postoję.

A propos jazdy na Andaluzji, wróżyłam sobie dzisiaj pasjansem na komórce i wyszło mi że Andaluzja będzie jezdna spacerowo. Ponieważ moje wróżby się raczej sprawdzają, to dzisiaj mam chwilę wiary.

I mam też ogólną dobrą wiadomość, pasjans powiedział, że w 2012 końca świata nie będzie :)

I tak to w dobrym nastroju oglądam przyszłe prezenty urodzinowe, czyli pady w kolorze pomarańczowym.


I jeszcze powiem, że dzisiaj Bu skończył 2 latka!
Sto lat!!!

niedziela, 24 października 2010

wór dresażowy

Wczoraj odkryłam jak można mniej się miotać w siodle podczas kłusowania wysiadywanego. Przepis jest prosty. Należy sflaczeć z tyłu i naprężyć się z przodu. Może napiszę jaśniej. Rozluźnić mięśnie krzyża i napiąć dolne mięśnie brzucha. I wtedy nieśmiało jak młody pęd na wiosnę, zaczyna działać. W każdym razie efekt wora z kartoflami jest minimalizowany.

Ciekawe, czy wór z ziemniakami może wjechać na czworobok?

piątek, 22 października 2010

Zła baletnica

Do Karen to mi jednak daallleekkkoooo.
Dzisiejsza jazda w stajni na S byłaby całkiem niezła ,gdyby odbywała się w stępie. Niestety odbyła się też w kłusie i częściowo w galopie. Jeszcze w kłusie koń dryfował jakby mniej, ale galop… Żenada.

Może jest uzasadnienie mojego marudzenia, ale liche, bo siodło coś jakby przymałe na mnie. Ale jak to mówią „złej baletnicy przeszkadza rąbek od spódnicy”. Nie mogłam się z koniem zabrać. Zwierzak się starał jak mógł, a ja mu w tym wybitnie przeszkadzałam. Pozostawałam albo przed ruchem konia i skutecznie wybijałam zwierza z rytmu. Albo pozostawałam z tyłu, efektem czego było uderzenie jej (bo to dziewczynka jest) po zębach.

Kurczę pieczone i motyla noga, nie cierpię jeździć na kontakcie. (hehe to tak jakbym powiedziała, nie cierpię jubilerskiej roboty, po czym bym wyciągnęła młotek i pierdykneła w zegareczek). Normalnie minie boli jak widzę co robię z tym biednym pyskiem.

czwartek, 21 października 2010

Być jak Karen

No dobrze.
Postanowiłam na razie nie myśleć za dużo o kopytach. Pomyślę, jak koniczyna będzie do mnie przyjeżdżać. Ostatnimi czasy podejrzanie często myślę, że mogłam jednak zaadoptować chomika. To nie, konia mi się zachciało. Nie miała baba co robić…

Oglądam sobie płytę DVD z Karen Rohlf. I się zastanawiam jak by to było jakby Andaluzja mogła się tak ruszać jak konie Karen. I jakby to było pięknie gdybym ja tak siedziała jak Karen. I w ogóle jak bym była Karen to już by było bosko ;) No dobrze, żartuję sobie. Ostatnie zdanie dopisałam, bo tak mi pasuje do reszty wypowiedzi. A raczej wypisiedzi. Bo przecież piszę a nie mówię.

Bez sensu, przecież pisanie to forma mówienia. Tylko po cichu. Chociaż można też GŁOŚNO PISAĆ.

Na przykład na forum R-V. A na forum spotykają się różni ludzie, którzy w większości przypadków gadają głupoty. Ja od jakiegoś czasu obiecuję sobie że nie będę więcej czytała wątku „czemu naturalsi wzbudzają tyle kontrowersji” oraz pokrewnych. Ale to silniejsze ode mnie. Łatwiej mi z czekolady zrezygnować. Więc wychodzę z wątku o naturalsach i włażę na wątek o kopytach. A już miałam nie myśleć o werkowaniu. O koniach w nocy o koniach w dzień. To już chyba zboczenie jest.

poniedziałek, 18 października 2010

brzytwa w ręce małpy

Przedpokój stanowi strefę skażoną.
Stoi tam plecak, w którym znajdują się rzeczy przywiezione z kursu strugania kopyt metodą dr Strasser. Na szczęście nie mówię tu o odciętych nogach. Spodnie i bluza wystarczą. Właśnie zbieram siły aby wsadzić biohazard do pralki i wyprać w 90 stopniach.

Sam kurs pozwolił mi poszerzyć horyzonty kopytowe i spojrzeć z innej perspektywy na wiele spraw związanych z utrzymaniem koni. Ale mam wrażenie, że żeby zabrać się za struganie kopyt tą metodą, należy cholernie dobrze przewidywać co chcemy spowodować.
Przykład. Kilka mm i konik trochę bardziej zepsuty, kilka mm i konik na dobrej drodze do wyzdrowienia. I tu pojawia się pytanie, czy kursanci nie są za ciency, żeby strugać kopyta tą metodą. Nie wiem, ja się czuję za głupia, żeby łapać za nóż i tarnik. Może wprowadzić jakieś certyfikacje? Na razie alternatywą jest dwuletni kurs, ale tutaj z kolei barierą jest cena.

Z innej jeszcze strony, kiedy rzucimy okiem na to co robią kowale, to nie jest to znowu taka drastyczna metoda. Koń się leczy. Ale tylko kiedy zrobi się to dobrze. Co się dzieje kiedy struga się źle sprawdziłam osobiście. Psując konia.
A potem zobaczyłam, jak można naprawić olbrzymie zniekształcenia kopyt i poprawić życie zwierzaka. Również tą metodą.

Brzytwa w ręce małpy, albo skalpel w dłoniach chirurga.

A Andaluzja pogina od chorej piętki.

Przykład jak ważne są te małe mm...

środa, 13 października 2010

Ała buba. I oby to już nie zdarzyło.

Mniej piszę, bo chyba dopadła mnie jesienna chandra. No i wymyśliłam, że piszę przyciężkawo i w sumie kogo obchodzi co zrobił Prezes, albo jak sobie radzę na koniach. Ani to śmieszne ani ciekawe… Może tylko dokumentacja jak można zepsuć kopyta i jak można je powoli naprawiać.

No widzicie, spleen jesienny po prostu.

W stajni na S, zaczęłam radzić sobie z koniem w stępie. Zajęło mi to 3 miesiące. Przygnębiające. Cóż widocznie nie jestem wybitnym talentem jeździeckim. Myślę, że mam wybitny antytalent. Cóż. Postanowiłam się nie poddawać. W końcu instruktorki też zasługują na chwilę rozrywki.

W sobotę, z uwagi na piękną jesienną pogodę, do Sylwii zabrałam Prezesa i Andrzeja. Pomysł chybiony. Gdyby nie przebłagalny barszczyk, Sylwia by mi chyba nie wybaczyła. Prezes przez cały czas kiedy na koniu nie siedział, zawodził jak zawodowa pogrzebowa płaczka. Jest mama na koniku to i Iwo ma siedzieć na koniku. I tak ma właśnie być. Kurna…

Dodatkowo testowałam potencjalnie moje siodło. Mam wątpliwości bo chyba jest sporo za szerokie na Andi, i chyba trochę na mnie za duże. Ale z kolei jest nowsze od Kiefferka, miększe i przyjaźniejsze dla pleców końskich. Mogłabym przymierzyć to siodło, bo się wybieram do Tomków w weekend. Ale będę jechać pociągiem, więc nie będę tego siodła targać, tym bardziej że się do pokrowca nie zmieści.

Andaluzja ma wrócić przed wakacjami (założenie biorące pod uwagę szybkość zmian, jakie zachodzą w kopytach). Do tego momentu stan kopyt będzie taki, że powinnam sobie sama dać radę z nimi. Tym bardziej, że jakość mojej edukacji kopytowej, od czasu wysłania koniczyny pod Puck, wybitnie urosła. Zdolności manualne mam, wsparcie mam, powinnam sobie poradzić.
Ale czy poradzę sobie jako posiadaczka konia jezdnego?


I na koniec porównanie.

flara z marca 2010, poprawa - wrzesień 2010

Zastanawiałam się czy zamieścić. Ładnie obrazuje moją głupotę i naiwność. Boże, dlaczego mnie nikt nie kopnął w zadek. Przecież koń cierpiał. Niby czułam delikatne uwagi, że coś jest nie tak. Ale przecież lubiłam naszego strugacza (nadal lubię, ale raszpli i noża mu do rąk nie dam, no może jak się wykaże wiedzą i doświadczeniem, za jakieś 10 lat może…) Czyli nauka, żeby siebie słuchać i sobie wierzyć. Hoghw!

środa, 29 września 2010

Wrześniowy rodzynek

Ale się zapuściłam pamiętnikowo. Jedyny wrześniowy wpis…

W skrócie. Bu trochę chorował, wpadliśmy na chwilę do Wrocka. Zastanawiam się czy aby nie wrócić na etat. No ba. Ale gdzie i w jakim charakterze?
No i jak by nie patrzeć angielski się drwiąco uśmiecha.
A może jakaś działalność? Ale jaka?
I wypadałoby schudnąć i zacząć więcej się ruszać.
Aaaaa!!! Zaraz zacznę wrzeszczeć i wyskoczę z 1 piętra…
Odwiedził nas straszny dziadunio. I ze smutkiem zarejestrowałam, że oklapł i zestarzał się. I już nie warto czynnie walczyć, bo to jest znęcanie.

A tak poza tym to u Andaluzji chyba dobrze. Miałam jechać na konferencję ogólnokońską, ale nie pojadę bo nie mam opieki dla Bu. Więc tylko powiem – Buuuu ;(
W stajni na S, uprawiam pornografię jeździecką. Co widać na poniższym obrazku. pocieszam się, że za jakiś czas wkleję fotkę z lepszym wszystkim.


W ogóle w stajni na S, to mi jakoś gorzej idzie niż z Sylwią. Chociaż z Sylwią już drugi raz miałam lekcję na oklep. W ogóle jest śmiesznie, bo kiedy Sylwia cuduje z Margot (i przy okazji ze mną na grzbiecie klaczy, oczywiście). To będąc pozbawiona wsparcia siodła i strzemion, ogarnia mnie łagodna rezygnacja z walki (czytaj- przestaję kurczowo czepiać się konia) i zaczynam utrzymywać się wątłą siłą grawitacji. Natomiast w stajni na S, nadal wyglądam jakbym prowadziła nierówną walkę z każdą częścią swojego ciała.

czwartek, 26 sierpnia 2010

moje pierwsze oklepowanie

Ostatnio pisałam 3 jazdy temu.
Ostatnio głównym tematem staje się posiadanie aparatu, tudzież kamery.
Ostatnio wdrapałam się na Małgośkę...

Przy czym, wdrapałam, jest dobrym określeniem, bo tym razem podróżowałam na oklep. I nawet zaskoczona byłam jak fajnie się jeździ bez siodła, koń też specjalnie nie protestował. Taka dumna z siebie byłam, że och i ach i aż strach. I żałowałam, że mój mąż nie zrobił mi żadnych zdjęć. A nie zrobił, bo ogarniał wrzeszczącego Prezesa, który chciał koniecznie do mamy.
Pocieszyłam się brakiem zdjęć, że przecież zaraz bym je wrzuciła w internet, a pewnie wyglądałam jak paralityk i cud że nie zleciałam. Wystarczy, że Krzyś zrobił mi w komputerze głos i uruchomiłam z tym głosem filmiki z Andaluzją. Gadam coś o jakiejś kupie... Boże, czemuś nie zagrzmiał...
A na lekcjach z Asią podróżuje głównie stępem i jakoś się nie potrafię odnaleźć. Dużo wysiłku mnie kosztuje odpowiednie siedzenie i opieranie się w strzemionach. Do tego dochodzi ciągła walka z przyzwyczajeniami pt – skręcić koniem za wodze.
Efekt jest taki, że nauczyłam się myśleć – ciało łydka, ręka. W stępie mi nawet wychodzi, w kłusie – za wolno myślę ;) Asia zaproponowała, żeby mnie nagrywać. Pewnikiem w celu zapewnienia rozrywki wszystkim jeżdżącym klasykom, a przepraszam Klasykom. Ale tutaj ogłaszam, że filmików z jazdy nie uświadczycie. Hoghw!

A Andaluzja ma znowu ropę w kopycie.
I tutaj wklejam fotkę – piękna jest (Andaluzja, nie ropa)– prawda?


Według wiedzy kopytowej jaką dysponuję, pojawienie się ropy, świadczy o tym, że kopyta zaczęły właściwie pracować. Tomkowi udało się wyprowadzić podwinięcie piętki pod spód. I teraz prawe kopyto zaczyna się rozszerzać. Lewe z resztą też, ale ono nie było aż tak patologiczne. Z resztą poniżej dowód piętkowy ;)

czwartek, 19 sierpnia 2010

marzenia, jedne z wielu

Bu śpi.
Teoretycznie miałam w planach zrobić w tym czasie porządek w karaluchowni, ale jak zwykle to bywa. Znalazłam sobie ciekawsze zajęcie. Oglądam dzienniki budowy różnych ludzi i marzę sobie o dworku-domku na bagnie.

Niestety brutalna rzeczywistość zderza się z marzeniami. Na razie budowanie domku wiązałoby się ze zbyt dużymi wydatkami. Ale mogę się przecież zabrać z ogród.
W niedzielę chcę się więc wybrać na bagno, w celu inwentaryzacji roślinności z przodu. Dodatkowo za pomocą sznurka chcę wyznaczyć przy drodze gdzie się kończy działka. Po pracy koncepcyjnej polegającej na usytuowaniu na planie gdzie będzie stał dom, garaż i stajnia – powoli zacząć sadzić drzewa, które nie ucierpią podczas budowy. I przy okazji podrosną trochę.
Mam też nadzieję, że Dominik przybędzie szybko, coby odwierty bagienne porobić i granice wyznaczyć.

A to właśnie nasze bagno. Może jakieś pomysły?

czwartek, 12 sierpnia 2010

babcia emerytka

Mam bardzo zdolnego syna. Zmienił mi ustawienia paska stanu. Mam w pionie teraz. W związku z tym czuję się bardzo, bardzo zagubiona w wielkim nieprzyjaznym świecie.

Wczoraj moje zagubienie wyszło na jaw. Udało mi się spotkać z Sylwią i Margo. Dostałam zadanie – ubrać dziewczę (oczywiście nie piszę tu o Sylwii). No to wzięłam się do pracy. Przyzwyczajona do czapraków i siodeł dopasowanych we wszystkich płaszczyznach, kompletnie nie myśląc, założyłam na Margotkę czaprak z przyległościami odwrotnie. Założyłam, popatrzyłam, zaczęłam myśleć... No i stwierdziłam że chyba cosik nie teges jest. Kobyła miała nad głową narysowany wielki znak zapytania, ale jako koń naturalny, przyjmuje zwykle dziwne pomysły ze stoickim spokojem. OK, no znów zakasałam rękawy i do roboty...

Po chwili siodło, czaprak i podkładki zostały dopasowane i w dobrą stronę założone. No i Miłka zaczęła myśleć o tym co robi. I przekombinowała. Kolejna trudność pojawiła się podczas zakładania ochraniaczy. I tak bardzo myślałam jak je tu założyć, że pomyliłam tyły z przodem.

Sylwia publicznie prezentowała poker face, ale podejrzewam, że gdzieś za winklem słychać jeszcze było jej szatański chichot.

Nic to, w końcu człowiek się uczy całe życie. Dzięki bogu, mam mózg wyprany korporacyjnymi szkoleniami. Na jednej z takich sesji dowiedziałam się, że myślenie w kategorii błąd = porażka jest samo w sobie błędem. Poprawne jest myślenie błąd = wyciąganie wniosków i nauka. I tą oto prawdę zaadoptowałam. I życie stało się lżejsze.

Niestety nie dla Margo, na którą udało mi się wdrapać. Podczas jazdy okryłam się niełaską. Zdecydowanie brakuje mi sprawności ruchowej. Czułam się jak 80 letnia babcia. I zadaję sobie pytanie. Co się stało? No co?!

niedziela, 8 sierpnia 2010

Bagno, bagno! Bagno ach gdzie Ty!!!

Byliśmy wczoraj na bagnie. Naszym bagnie.



Zobaczymy jak się nam uda plan wybudowania naszego wymarzonego dworku. Na razie mam zadanie dowiedzieć się w gminie o możliwość postawienia tam jakiegoś garażyku, który chwilowo będzie robił za budynek gospodarczo – mieszkalny.

Z nowości.
Naprzeciwko nas będą się budować sympatyczni ludzie. A kilometr dalej postawiła się ładna stajenka. Czyli coś się dzieje :) Na dodatek gmina ma nam wyasfaltować drogę dojazdową.
Teraz tylko trzeba wytrzasnąć skądś milionik. I będzie bosko.

Dzisiaj Andrzej pierwszy raz widział jak jeżdżę konno. A ponieważ cała lekcja odbywała się niemrawym stępem, mój ukochany wyrobił sobie opinię że jest to sport nudny i polecany emerytom i rencistom. Od zaśnięcia z nudów powstrzymywał go nasz syn, który oprowadzał go po stajennych zakamarkach.

Bu, za to, bawił się w związku z całą wycieczką całkiem nieźle. I nawet został posadzony na kilka kółek stępem.





wtorek, 3 sierpnia 2010

Zakwasy

Mam zakwasy po 3 godzinach jazdy głównie stępem. Najpierw szalona lonża z Asią, a potem dziki teren z Sylwią. W międzyczasie nakarmiłam dziecię i położyłam spać. A było to w niedzielę...

W stajni na „S” zapodano mi ciekawe ćwiczenia gimnastyczne. Nauczycielem moim był konik o zadku położonym wyżej niż kłąb. Dzięki temu jazda kłusem przypominała próbę siedzenia na sprężynie. Łydki me próbowały zdobyć przywództwo w tej dyskusji, tyłek też walczył o prawo głosu, uda próbowały odłączyć się od tułowia, ramiona miały wiele do powiedzenia. W skrócie - wyglądałam jak epileptyk podczas ataku drgawek.

A kilka godzin później...

Wycieczka po łące na grzbiecie Margot dostarczyła mi niezapomnianych wrażeń. Już na zawsze będę nieufnie spoglądać na górki, źrebaki i motorowery. Ale po kolei. Wyjeżdżamy na olbrzymią przestrzeń i do tego (o zgrozo!)do mnie należy odpowiedzialność związana z kierowaniem koniem. Potem spociłam się z emocji kiedy okazało się że mam jechać pierwsza. Niestety honor nie pozwolił mi zeskoczyć i uciec wrzeszcząc. Potem trudność wzrosła, kiedy do naszej dwukonnej wycieczki przyszedł ciekawy świata źrebak ziemniaczek z łąki obok. Zamknęłam oczy ale nie dało się dziada zignorować bo z uporem maniaka właził pod nogi. No nic, daliśmy radę. Na trzeciej łączce Sylwia wymyśliła wjazdy i zjazdy z górek krosowych. Margot postanowiła pokonywać nierówności galopem. Po zimnej kalkulacji, postanowiłam zostać na górze licząc na wyrozumiałość konia. Gdyby Margot jednak nie chciała się zatrzymać, miałam plan ewakuacji na łączce ze źrebakiem. Na szczęście zechciała przejść do stępa. Potem już tylko snułam się po łące a za mną Sylwia zawzięcie dyskutująca z Maszką o zasadności tego spaceru. Od czasu do czasu po naszym terenie żerowania, przejeżdżał motorower, którego starałam się nie zauważać. Potem w całości wróciłyśmy do stajni.

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

Lipcowe kopyta

Odwiedziłam Andaluzję.
Nogi mają się nieco lepiej. Najbardziej spektakularne poprawy to poszerzenie się lewego kopyta i zmiana proporcji, oraz zmniejszenie podwinięcia ściany bocznej w kopycie prawym.





Zmiany w porównaniu do lutego 2009.

No i jeszcze filmik z biegającą, psożerną koniną.

Wakacje nad Bałtykiem

Koniec urlopu – nareszcie będzie można odpocząć. Dwa tygodnie z bliższą i dalszą rodziną spędzone nad polskim morzem zmęczyło mnie bardziej niż ciężkie prace budowlane. Po każdym wyjeździe nad Bałtyk obiecuję sobie już więcej nie odwiedzać w sezonie polskiego wybrzeża. Tym bardziej, że przez pierwsze 6 dni męczyła nas grypa żołądkowa. A gdzie te atrakcje?

W tym roku wybrałam Karwię jako miejsce docelowe naszego wyjazdu. Niestety wszechobecne niedoinwestowanie rzuca się w oczy mimo wierzchniej warstwy lukru. Brak infrastruktury sanitarnej, dróg, nawet głupiego deptaka. A ceny kosmiczne. Pokój klaustrofobiczny z ciurkająca wodą. Kąpiel pod prysznicem pod względem ilości cieczy, przypominała próbę wymycia się strumieniem moczu.

Pewnie zastanawiasz się dlaczego z uporem maniaka nad ten nieszczęsny Bałtyk się wybieram? Przecież za podobne pieniądze możemy pojechać nad Morze Czarne, czy Śródziemne.

Na pierwszym miejscu lenistwo. Wiem już jak to jest, czego się możemy spodziewać, a poza tym nie mam dla siebie i Bu paszportów.
Na drugim miejscu jest nostalgia za urokliwym i pięknym – jakby nie było – miejscem. Niestety setki tysięcy Polaków też chcą to piękne i urokliwe miejsce odwiedzić. I zadeptać i zaśmiecić.
Trzecim powodem jest babcia Irenka (którą osobiście bardzo lubię)
co chciała upichcić dwie pieczenie na jednym ogniu, czyli męża i wnuka mieć w jednym miejscu. Niestety, ja nie miałam nawet najmniejszej chęci na przebywanie w jednym miejscu ze Strasznym Dziaduniem. Uprzedziłam się i nie mogę się zmusić do jakiegoś cieplejszego uczucia. "Bo to zła kobieta była"...
I nawet koń 10 km dalej nie koił wystarczająco moich nerwów.

Podsumowując – na następne wakacje jedziemy tam gdzie chce Andrzej i tylko we trójkę. AMEN.

czwartek, 15 lipca 2010

Spisek artystów

Upał nie odpuszcza. Odkryłam że panujące w naszym kraju temperatury są efektem zbiorowego spisku, mającego na celu zwiększyć w Polsce ilość dzieł malarskich. Po upłynnieniu obrazów i grafik za otrzymaną gotówkę załata się dziurę budżetową. A jeśli Siły Wyższe pozwolą, to może i na ZUS starczy.

Jak zwiększyć potencjał twórczy odkrył niejaki Dali
Otóż był on zwolennikiem męczenia sennego. Owo męczenie polegało, między innymi, na podduszaniu artysty podczas snu ciężką płytą. Efekt jak poniżej.
Zamiast ciężkiej płyty (zapewne z uwagi na szybujące w górę ceny złomu) obecnie w naszym kraju stosowane są więc lipcowe upały. Ani chybi w najbliższych miesiącach czeka nas prawdziwy wysyp dział na miarę mistrza.

Jeśli chodzi o mnie – cóż, kiedy rozdawali talent malarski stanęłam w kolejce po urodę. W związku z czym na dzieła światowej klasy popełnione przez moją skromną osobę – nie możesz liczyć.

Znalazłam się w obskurnym pomieszczeniu bez okien. Ze ścian pomalowanych na bury kolor łuszczył się tynk. Goła żarówka wisząca na kablu oświetlała stół przykryty zielonym suknem. Na stole postawiono trzy szklanki wypełnione wodą marki Cisowianka. Po przeciwnej do mnie stronie stołu, siedział rozparty na dębowym krześle Jarosław Kaczyński. Obok stały kolejne dwa krzesła z brudnymi, tapicerowanymi siedziskami. W powietrzu unosił się zapach kurzu i gotowanej długo kiszonej kapusty.
Jarosław rozpoczął przesłuchanie…


…I wtedy Bu się obudził i zażądał mleka.

A Bu opiekuje się ciotka Larysa, która czuwa przy łóżeczku nocami i daje się maltretować za dnia.

niedziela, 11 lipca 2010

Gorąco!

Upał…
Ja pierdolę.
W nocy w pokoju mamy z Bu ponad 30 stopni. W dzień powyżej 36.

Do tego kot nasrał w kuchni i za cholerę nie możemy znaleźć gdzie. Plus taki, że wchodząc do tego, aktualnie upojnego pomieszczenia, człowiek traci apetyt. Dzięki temu zrzucę parę kilo, bo jakoś mi się nie chce, w zaistniałej sytuacji buszować w lodówce. Aktualnie w lodówce chce mi się zwinąć w kłębuszek na półce i zahibernować.

Upiorny Dziadunio przyjeżdża z wizytacjami właściwie codziennie. Powoli dojrzewam do decyzji o symulowaniu naszej nieobecności. Jak tak dalej pójdzie ukryjemy się z Bu w chłodnej piwnicy na czas nalotu. Teraz już wiem, czemu aktualnie nie chcę mieszkać we Wrocławiu. Jednak nie ma to jak porządne 350 km do pokonania. Wizytacje są co 2 tygodnie, a nie co 2 dni.

Dziadek Nieupiorny zrobił z pontonu basen. Jutro planuję wleźć do chłodnej wody i nie wychodzić z niej do końca dnia. Bu też się zmieści. Z Dziadkiem Nieupiornym mieszka się całkiem nieźle odkąd miałam kryzys osobowości i zaczęłam sprzątać z własnej woli.

Ciotka Lara zaadoptowała Prezesa i cierpliwie pozwala mu na pieszczoty. Brutalne. Ulubioną zabawą Bu, jest rzucanie się na Larę z dzikim okrzykiem „bu!”. Potem Lara jest ściskana i całowana. Znosi te wszystkie czułości z olbrzymim spokojem. Kochana dziewczynka.

Ciotka Marchewka za 10 dni rozsypuje się na Marchewkę właściwą i drobne Marcheweczki. Oby poród był szczęśliwy. I oby nie było klęski urodzaju.

Upał…

Śnił mi się dorodny byk w czerwonym wyszczuplającym gorsecie i w pończochach…

Upał...

piątek, 2 lipca 2010

Z jedną nogą w walizce a drugą w strzemieniu.

Wyjeżdżamy dzisiaj do dziadków Bu. Czeka mnie pakowanie dziecka i siebie na miesięczny wyjazd (po przeprowadzeniu inspekcji u dziadków jedziemy prosto nad morze wizytować rekonwalescentkę).
Matkoicórko! Jakie to strasznie ciężkie zadanie. Czuję się jak szef sztabu zarządzania kryzysowego. Pakujemy rzeczy na wszelkie możliwe kombinacje pogodowe (oraz pożar, powódź, armageddon), plus zabawki na podróż, kocyki, pieluchy, picie, jedzenie, akcesoria kosmetyczne, wózek, łóżeczko... Matki są stanowczo niedoceniane. Już samo wychowanie dziecka do lat trzech daje nam wiedzę i umiejętności niezbędne do zostania managerem przynajmniej średniego szczebla.

Udało mi się w końcu spotkać z Sylwią.
Zła kobieta to jest. I okrutna.
Nie dość, że zaordynowała kłus bez strzemion dopóki nie będę miała siły trzymać się grzbietu konia na zasadzie kleszcza (aż się rozluźnię lub zlecę), to kiedy oklapłam z sił niczym paprotka bez wody, zrobiła mi psikusa i poprosiła Margo o galop. I zanim się spostrzegłam już się bujałam jak na koniku na biegunach. Fajnie :-)
A czemu tak zrobiła? Bo chciała sprawdzić czemu miotam się w galopie po siodle jak Żyd po pustym sklepie. Okazało się że nogami opieram się na strzemionach a tyłkiem na tylnym łęku. Chyba po to żeby zahamować, bo innego pomysłu na to czemu tak czynię, nie mam. Bez strzemion ten problem nie wystąpił. Moja refleksja jest taka, że mam naturalne predyspozycje do jazdy na Harleyu. Układ ciała mam idealny.

A tak z innej beczki... wczoraj miałam przyjemność wspierać polską ekipę HorseDream w przeprowadzeniu dni otwartych propagujących metodę szkoleń z końmi. Po miesiącu zajmowania się głównie małym Prezesem to doświadczenie było dla mnie niezwykle inspirujące i odświeżające. Mam cichą (no – teraz to chyba też głośną) nadzieję, że na stałe zostanę wciągnięta do ekipy jako support. A za kilka lat certyfikuję się jako trener tej metody. Jeśli jesteście zainteresowani większą ilością informacji o tym rodzaju szkoleń zapraszam do odwiedzenia tej strony

Andi ma się lepiej i dopiero teraz widać (po serii magnetoterapii i wyprowadzeniu tylnych kopyt do stanu używalności), że w końcu bardziej zaangażowała zadek w ruchu. Jeszcze kilka lat i może się uda cudownie doprowadzić przednie nogi do akceptowalnego zdrowotnie stanu.


Dobra uciekam. Muszę rozwiązać zagadkę, jak zapakować 300 litrów rzeczy do 50 litrowego plecaka...Pa!

niedziela, 27 czerwca 2010

Nierówna walka

Dzisiaj moja pupa powiedziała stanowcze „ała”. Miałam zaszczyt siedzieć w jednym z najbardziej niewygodnych siodeł jakie spotkałam w moim życiu. Nie dość ze za małe na moje gabaryty, to jeszcze w pakiecie dodatkowym wyposażone w dziwne buły przy poduszkach kolanowych i nie mniej dziwne buły przy mocowaniu puślisk. Dzięki takim udogodnieniom dzisiejsza jazda przypominała raczej walkę o przetrwanie niż człapanie nakonne. Teraz już wiem czemu na ichniejszych lekcjach jest taki duży odsetek jeźdźców wożących się na oklep.

Wniosek jest prosty – poza narzekaniem oczywiście – aktualnie jestem skazana na nierówną walkę z przedmiotami martwymi, bo nie mam takiej równowagi, żeby poradzić sobie na oklep.

Zaś pan Koń był bardzo współpracujący i mam duże wyrzuty sumienia widząc jak obtłukuję mu gnaty. Z drugiej strony mam jeszcze większą motywację, żeby pracować nad równowagą i dosiadem bo szkoda mi zwierzaków.

A… i przydały się te chwile spędzone przy PNH. Konie szkółkowe mają to do siebie, że lubią posprawdzać na co mogą sobie pozwolić. Ale kilka chwil na lądzie z zabawą w driving zadu i trochę friendly pozwoliła mi i klaczy (bo to była dziewczyna) porozumieć się w kilku istotnych kwestiach. Potem było już z górki.

Chociaż na początku dnia pojawiły się problemy. Najpierw obudził mnie mąż o nieludzkiej godzinie 5 – bo on idzie biegać. Potem jak znowu usnęłam to okazało się, że jestem za 30 minut zapisana na jazdę konną. W związku z czym byłam zmuszona bić ,z duszą na ramieniu, rekordy prędkości. Następnie natknęłam się na pieszą pielgrzymkę rodzin spieszącą w zawrotnym tempie 3-4 km na godzinę (mierzyłam) do Częstochowy (przyznaję - w pewnym momencie zastanawiałam się czy ich nie zignorować, ale udało mi się znaleźć objazd). I w końcu szczęśliwie znalazłam się u celu 3 minuty przed czasem.

A teraz, kilka godzin później, moczę zadek w chłodnej wodzie i piszę to krótkie sprawozdanie.

czwartek, 24 czerwca 2010

ku pokrzepieniu serc

wszystkich werkowaczy...

Pracuj nad sobą

a z koniem się baw!

Z braku konia pozostaje mi praca na sobą. I tak się zastanawiam, czy kiedykolwiek będę się czuła komfortowo sama z Andi? Może tak. Najfajniej by było gdybym mogła znać odpowiedzi co robić w przypadku każdego zdarzenia. Niestety, tak to tylko w Erze...
Mogę poznać odpowiedzi na najczęściej pojawiające się pytania. A potem... potem zostaje mi tylko zdobywać doświadczenie. I tutaj mam duże braki właśnie.

Czyli brak doświadczenia równa się brak komfortu.
Zostaje mi więc na razie pasożytowanie na Sylwii :)

A z czasem usamodzielnienie się. Aby się usamodzielnić należny wychodzić dalej i dalej poza strefę komfortu, aż poczujemy się pewnie w danym miejscu i czasie. Czyli przybliżanie i oddalanie. Całkiem jak z koniem.

Zdjęcie nadbałtyckie z Beti, Bu i mną.

poniedziałek, 21 czerwca 2010

sina dal

Sylwia wyjechała na weekend w siną dal. Kiedy postanowiła wrócić, to Andrzej wyjechał w siną dal. W związku z czym ja nie mogę przyjechać w tym tygodniu do sinej dali (czytaj najnowszej stajni, w której mieszkają konie Sylwii). Och, znaczy mogę przyjechać, ale z Prezesem. Czyli w celach turystycznych a nie edukacyjnych.

Za to w weekend udałam się na lekcję do stajni S. I jakie było moje zdziwienie, kiedy okazało się że koniem nie skręca się ciągnąc za wodzę w stronę, w jaką chcemy jechać. I tak zaczęło się mozolne restartowanie mojego ciała.
Postanowiłam zobrazować Wam jak wyglądała ta jazda (w stępie – oczywiście).

1.polecenie instruktorki – jedź dookoła mnie, spróbuj zwiększać okręg po spirali


2.moje wykonanie tego ćwiczenia


Jeszcze 50 jazd i się uda. Na pewno się uda.

Andaluzja gruba i szczęśliwa. I brudna.


Pomimo jej grubości, kopyta wyglądają lepiej i nie ma na nich obrączek ochwatowych. Kurcze, wybiorę się na kurs dr Strasser za jakiś rok. Metoda jest trudniejsza niż ta, o której uczyłam się u Larsa. Tutaj można na pewno więcej zepsuć, ale myślę, że sprawdza się przy takich chorych kopytach jak mojej kulawinki. Oczywiście sama metoda nic nie zdziała – widzę jak bardzo jest potrzebny odpowiedni sposób trzymania konia.

sobota, 12 czerwca 2010

Pierwsza jazda w nowym miejscu

Nie mam pomysłu na tytuł...

Udało mi się w końcu umówić na jazdę z Sylwią. Pomimo kłopotów z dojazdem dotarłam wieczorową porą do nowej stajni. Otoczenie bajeczne. Byłoby idealnie gdyby nie stada komarów. Już dawno nie widziałam takich chmur tego latającego badziewia. W czasie lekcji wyszło na jaw, że miesiąc przerwy jednak robi swoje. Do tego Sylwia brutalnie zniszczyła moje marzenia o lansie na koniu.
Niestety mała kuleczka nie wygląda „profi” na żadnym koniu. Ach, żegnajcie moje marzenia o rewii mody, stroju dobranym pod kolor czapraka i markowych ciuchach. Adios zdjęcia na końskich forach podpisane niewinnie – chyba nie najgorzej, prawda? Zostaje mi dupoklepstwo po łąkach, lasach i ugorach, z dala od ludzkich siedzib. Pocieszam się, że będę miała za to dużo chętnych współpartnerek, do jazdy. Przy mnie większość ludzkości na koniu wygląda jednak lepiej.

No dobrze. Dla fanów kopyt, zamieszczę jeszcze zdjęcia tylnych przeszczepów. Porównanie marzec czerwiec 2010.




I na końcu
filmik z biegającą Andaluzją
(jakby nie chodził moja nazwa użytkownika na youtube to joasia976)

wtorek, 8 czerwca 2010

Kopyta w czerwcu.

Veni, vidi i sfotografowałam.

Koniczyna biega lepiej i jakby od piętki. Mam wrażenie że zaczęła pracować strzałką (widać że linia włosów na piętce jest bliższa linii prostej niż literki v).

No i teraz zaczynamy to na co setki czytelników ;) czekają.
Andaluzja od przodu kopyta stawia bardziej na wprost.


Lewy przód. Słynne cięcia otwierające. Martwię się o tą nogę. Mam nadzieję że się poprawi strzałka. Na podeszwie widać z przodu wałek, koniczyna opiera się o niego i odciąża oderwaną przednią ścianę. Tomek z przodu mustanga nie robi, aby zwiększyć siłę dźwigni (chodzi o maksymalne dociążenie piętek), niestety odbywa się to kosztem odrywania się ściany z przodu. Cóż, ja postanowiłam ostatni raz zaufać w zakresie kopytowym i czekam na efekty. Może ktoś postronny się wypowie?


Lewa z boku. W stój Andaluzja nie dociąża piętki, albo może tak stanęła. Nie wiem, jak przyjadę na dłużej, to będę miała większą możliwość obserwacji.


I tył. Widać bardziej prostą linię włosów.


I prawy przód. Co sądzicie?


Tyłem. Według mnie wyrównuje się asymetria w piętkach i kopyto trochę mniej jest poza pionem z tej trudniejszej strony.


No i bokiem.


I co, a no to, że w tym przypadku w kosmos lecą zasady obrabiania ściany na grubość i popełnianie słynnego mustang rolla. W tyłach, nasz fachowiec, obrabia ściany na grubość, zaokrągla je i niweluje flary. Z przodami tego nie czyni. Widać na tym przykładzie, że praca z patologicznymi kopytami ma się tak do tego co się uczyłam na kursie u L.P. jak pięść do stopy.

Acha, aktualnie przebywam w domu z dziecięciem. Nie pracuję zawodowo - znaczy. I jeszcze nie wiem czy należy mi składać gratulacje, czy kondolencje. Ot zagwozdka.

wtorek, 1 czerwca 2010

z okazji dnia Prezesa

będzie Prezes!


Odwiedzili nas dziadkowie




A dwa dni później poszliśmy na spacer i zobaczyć dzień dziecka na naszym Bemowie.
Bu się lansował na scenie :)


A potem zwiedzaliśmy forty. Tata pokazywał małemu człowiekowi kaczuszki.

Bu ganiał gołębie.


A kiedy się zmęczył zaprowadził tatę do domu.