wtorek, 16 marca 2010

Malowniczy weekend

Z innej beczki... Przyjechali dziadkowie Bu. Dzięki temu mogłam bez zbędnych wyrzutów sumienia pojechać dwa razy do koniczyny.
W sobotę nikogo nie było w stajni. Pewnie z uwagi na zawody na Torwarze. Więc wykorzystałam piękną pogodę i udałam się na wiosenny spacer z koniczyną. Na początku trochę plułam sobie w brodę, że nie zabrałam aparatu i to pewnie okazało się być dla niego zbawienne….
A było to tak... idziemy sobie na spacer, zeszłyśmy z wału na tereny zalewowe Wisły. Drogę zagradza nam kałuża. Duża. Przekraczamy ją w najwęższym miejscu (czyli jakieś 2 metry do przejścia wodą). Koń dzielnie za mną wchodzi w głębinę i... zapada się po pęciny. Ja brnę dalej, a każdy kolejny krok pogrąża mnie bardziej w bagnie. Nie wiem co robi koń za mną, bo jestem tak skoncentrowana na nieutonięciu, że nie mam siły się nią zajmować.

Nieco zmaltretowane wychodzimy z kałuży. I od tej pory czułam się jak Frodo przechodzący przez Martwe Bagna. Wszędzie widoczne lustra wody. Z bliska widać, że są połączone ze sobą i głębokie i wciągają niczego nie spodziewających się wędrowców. W wyobraźni widziałam też dzielnego Atreyu próbującego wydostać z bagna swego śnieżnego rumaka (oczywiście rumak po pewnym czasie łażenia po bagnie był mało śnieżny). Andaluzja zaczęła protestować. Ponure wizje topiącego się rumaka zostały zamienione ponurymi wizjami stratowanej malkontentki powoli tonącej w błotnistej sadzawce.

Miałam dwie możliwości. Poddać się koniowi, zaufać jej, lub powiedzieć że JA TU RZĄDZĘ bo mam kurde WIĘKSZY MÓZG od CIEBIE! No i wybrałam opcję nr 2. Ponieważ Andi jest z natury raczej podporządkowującym się koniem, to dałam radę - aczkolwiek z duszą na ramieniu.
Bilans soboty – dwie mokre skarpety i buty suszące się do dzisiaj oraz niesmak wynikający z mikrego nadal poziomu moich umiejętności koniarskich. Widzę ile jeszcze pracy powinnam włożyć w siebie, tak aby klacz mi ufała w trudnych warunkach. Mam do czego dążyć.

A w niedzielę było lepiej. Skoncentrowałam się na zaprzyjaźnianiu z koniem. Udało nam się też nauczyć popychania przednimi nogami piłki. Wierzę, że uda mi się zobaczyć jak Andaluzja bawi się piłą. Było dużo ziewania i przeżuwania i generalnie klacz się zrelaksowała.
Podczas strugania kopytek stała grzecznie i nawet zdarzyło się jej przysnąć.
A w drodze powrotnej – masakra. Powróciła zima. A raczej ZIMA. Jechałam w takiej zamieci, że nie widziałam gdzie mi się kończy pobocze i zaczyna droga. Jeśli kilka miesięcy temu ktoś by mi powiedział, że będę prowadziła pojazd w takich warunkach – popukałabym się z politowaniem w czoło. Dało się. I byłam z siebie dumna.

A dumna z siebie nie byłam bo przejęłam się bardziej sobą (tak naprawdę nic nieznaczącymi pierdołami) i wyszłam na gówniarza jeszcze. I na tym polu dużo pracy przede mną. Głównie potrzebuję mądrości i pewności siebie. Nie wie ktoś gdzie sprzedają te atrybuty? Mogą być używane!

A tak poza tym to aby do wiosny!

PS Jednak się dostałam nakurs kopytowy!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz