niedziela, 28 listopada 2010

I znów zima...

Zima do nas przyszła. Najpierw nieśmiało zmroziła trawę, następnie przyprószyła śniegiem krzaczory, a wczoraj wieczorem przeprowadziła pierwszy próbny atak (tak jakoś mi militarnie wyszło). Dzisiaj rano bielutko, ciuchutko, cudnie. Uwielbiam w zimie tę śnieżną ciszę. Atmosferę snu i oczekiwania na wiosnę.
Za to nie lubię zimy w mieście. W dzień, chcę uściślić. Ludzie pędzą gdzieś, wiecznie podirytowani niszczejącym obuwiem, zimnem, tłokiem, hałasem. Brrr… Do tego nasilające się kłopoty z transportem, zamarzające samochody, skrobanie szyb, śliska droga, jeszcze dłuższe korki.


A jeśli chodzi o lekcje z Sylwią...
Wczoraj miałam dużo szczęścia, albo trochę pecha. Najpierw przy włażeniu na Margot udało mi się zjechać z siodłem, malowniczo przy tym spadając na rozmontowane przeszkody. Niestety świadkiem mojej kompromitacji była jeszcze poza Sylwią, Sława. I nie usprawiedliwiają mnie za ciasne zimowe gatki, które w dużym stopniu ograniczyły zakres ruchu moich nóg. Ba, jeszcze mnie pogrążają bardziej bo świadczą nie dość, że o marnej kondycji to jeszcze znacznej nadwadze :(

Potem Margot, wczoraj znajdująca się na swojej osobistej koniożernej planecie, zafundowała mi jazdę na zestresowanego pasażera. Ale plus taki, że doświadczyłam jak to jest jechać łopatkę do wewnątrz, łopatkę do zewnątrz, trawers i renwers.

A ponieważ w tzw. międzyczasie przyszła zima, więc podróż powrotna autem na mało zimowych oponach dostarczyła nam niezapomnianych przeżyć i wiele atrakcji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz