czwartek, 21 kwietnia 2011

nuda...nudaaaa...

Właśnie korzystam z obowiązkowej przerwy regeneracyjnej w pracy. I w związku z tym doniosłym wydarzeniem postanowiłam coś Wam skrobnąć.

U mnie… nuda panocku, nuda…

Jedyne ekstrawagancje, na które sobie ostatnio pozwalam, to przebiegnięcie na czerwonym świetle. Cóż, zostałam przyłapana na tym karygodnym czynie, przez dwóch miłych chłopców w granatowych mundurkach. Chłopcy byli przystojni i chętni do flirtu, więc skończyło się na pouczeniu z ich strony i kłamliwym oświadczeniu z mojej, że nigdy więcej nie przejdę na czerwonym świetle. Oczywiście ani niebiescy chłopcy nie pouczali poważnie, ani ja nie byłam przerażona występkiem. Było całkiem miło i gdyby nie goniące mnie terminy, pewnie nawiązałabym bardzo przydatne w dzisiejszym świecie znajomości.

Drugą rzeczą nieco zmniejszającą nudę, było przymusowe przebywanie na balkonie. Poszłam sobie na balkon powiesić pranie. Schyliłam się żeby rozstawić stojaczek na bieliznę, a tu Prezes postanowił (miłośnik porządku, cholera) zamknąć drzwi balkonowe. Super. Ujawnił nową umiejętność jaką nabył. Niestety. Klamka jest tylko od strony pokoju. I tak zostałam uwięziona przez złego Prezesa i tkwiłam jak jakaś pieprzona Roszpunka w swojej wieży. Szlag mnie mało nie trafił. Na szczęście Andrzej zdążył wrócić z pracy i uwolnił swoją księżniczkę. I jak tu nie wierzyć w księcia z bajki? No jak?
No i wracam do pracy. Hitem dnia zostało automatyczne powitanie w niejakiej firmie glaxosmithkline. Pan aksamitnym głosem informuje, że wszystko od tej pory jest nagrywane… dalej już nie słucham, tylko rozpływam się cała, miękną mi kolana, omdlewam. Chętnie bym poprosiła o kontakt do pana, który użyczył głosu automatowi. Bo marzę o takim GPS w aucie. Chociaż, może nie. Mogłabym wypadek spowodować…

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

siła sieci

Zerknęłam do netu, a tam niespodzianka, widać czarno na białym że Prezes ma miejsce w przedszkolu. Innym co prawda. I oryginalnym. Bo w bloku. I całkiem blisko od nas. Przedszkole wygląda trochę jak duże mieszkanie. Jest domowe. A dyrektorka – przemiła, młoda osoba. Polubiłyśmy się od pierwszego wejrzenia. Nie muszę się z mężem rozwodzić (chociaż wziął mi i zeżarł dietetyczny sernik, a specjalnie dla niego i Prezesa upiekłam duże, pyszne, karmelowe ciasto). No i wisienka na torcie - spora oszczędność – pensjonat dla Koniczyny. Bóg mnie kocha :)

Z innej beczki. Dzisiaj załatwiłam bank i pieczątkę i wizytówki. Jutro kopsnę się do ZUSu. I koniec papierologii.

czwartek, 14 kwietnia 2011

Im bardziej Mi patrzyła na listę przyjętych dzieci do przedszkola

Tym bardziej Prezesa na niej nie było…
No i po co ten ślub był nam potrzebny? Może teraz dziecko by się dostało, a tak znowu będziemy rocznie 12000 do tyłu (różnica w cenie przedszkola państwowego i prywatnego wynosi 1000 miesięcznie). Szlag.

A podróż ze szkolenia do domu przebiegła w miarę ok. Nawet specjalnie się nie stresowałam wizją bycia kierowcą zapasowym. Najciekawszym elementem podróży była wizyta w przydrożnym barze 20 kategorii. Pusta droga. Ok 22. Po jednej stronie drogi zdezelowana stacja benzynowa, po drugiej stronie mały, obity drewnianymi deskami bar 24h. parkujemy na żwirowej zatoczce przed wejściem. Okna osłonięte firankami są zniechęcająco ciemne. No nic, wchodzimy. Daleka droga przed nami, trzeba się barszczu napić.

Naciskamy klamkę. Wchodzimy. Drzwi lekką skrzypią. Pierwsze co mnie uderza to zapach przypalonego tłuszczu z nutą starych skarpet. Światła są zgaszone, mały telewizor nadaje jakiś program sportowy. Jedyny klient, podstarzały gość, gra na automacie z owocami. Automat wydaje irytujące mnie od pierwszego momentu, dziwne elektroniczne odgłosy. Podstarzały gość odwraca się powoli w naszą stronę. Od strony baru, nie spiesząc się, wychodzi do nas mężczyzna. Patrzy na nas i dziwnie się uśmiecha…

Idealne miejsce na popełnienie zwyrodniałej zbrodni. Każdy reżyser powinien na kolanach i ze łzami w oczach błagać o możliwość nakręcenia tam thrillera. Nikt i nic nie potrzebowało charakteryzacji. Pan przy barze, był doskonałym typem seryjnego zabójcy (miły, sympatyczny, wzbudzający zaufanie, pomocny w tym narzucającym się typie…i zdrabniał wyrazy – ziemniaczki, suróweczka, kotlecik).

Ponieważ jestem w domu i piszę Wam relację. To znaczy, że jednak nie popełniono morderstwa na trasie Toruń Warszawa. W niedzielę w nocy.


I dobrze.

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Kurs, kolejny minął...

Właśnie spędzam kolejny weekend mojego życia na struganiu martwych kopyt. Na szczęście bardziej w charakterze drugiego kierowcy i ewentualnego wparcia dla Sylwii i kopytowych kursantów.

Ale po kolei.
Piątkowa podróż przebiegła pod znakiem porywistych podmuchów wiatru przeplatanych opadami deszczu. Ja byłam nieźle nieprzytomna, ponieważ Prezes zdecydował się na nocne negocjacje napojowe. A ja jak zwykle liczyłam na to że może mleko, woda i soczek rozwiążą sprawę. Ni huhu… jak mówi staropolskie przysłowie. Musiałam mu parzyć rumianek i dosładzać miodkiem lipowym. Moje lenistwo zaowocowało nieprzespaną połową nocy i rosnącą irytacją Prezesa. I napadem paniki Andrzeja, który po burzliwych piętnastu minutach zdecydował się spać na kanapie w pokoju. Efekt. Rano ledwo widząc na oczy zaprowadziłam Bu do przedszkola, przeprowadziłam konferencję z szefem na temat platformy iE i umyłam włosy. A potem przyjechała Sylwia. I wyruszyłyśmy w cudowną kopytową podróż.

Po długich i głodnych kilometrach, coraz bardziej opętane wizją czerwonego barszczu, zatrzymałyśmy się w lokalu o dumnie brzmiącej nazwie „Karczma pod Gołębiem”. I na dumnej nazwie się skończyło. Za rachityczny kawałek smażonego halibuta przygniecionego hałdą marchewki i selera, herbatę plus kilka gotowanych warzyw, zapłaciłam ponad 40 zł. A czemu? A temu, że podana cena za 100 gram ryby, okazała się być ceną liczoną za 100 gram warzyw z małym kawałkiem rybki. Robią klientów w męski członek, aż żal poślady ściska. Nie lubię tego. Za oszustwo wystawiam minus i na moją obecność w ich progach nie mają co liczyć.

Po kolejnych wyczerpujących kilometrach i wizycie w Biedronce (w celu uzupełnienia dukanowej wałówy) dojechałyśmy na miejsce.

Pięknie położony na wzgórzu, ponad stuletni dom otoczony parkiem zrobił na mnie duże wrażenie. I jak się okazało miał swoją tajemnicę. Nadal nierozwiązaną. A mianowicie w czasie naszego pobytu do domu, na wszelkie sposoby próbowała dostać się pliszka. I nic jej nie zniechęcało. Może to duch danej właścicielki? Kto wie?


Na terenie majątku istnieje hodowla koni. Kilka dni temu przyszło na świat takie oto maleństwo.


A nieco większe wygrzewało się w promieniach letniego słoneczka.


Sloneczko litościwie opromieniało swoimi promyczkami także ofiary nauki. Mam nadzieję, że dla dobra żywych posiadaczy kopyt.


I tak oto minął mi weekend. I czas było wracać...


A co się wydarzyło podczas powrotu, wkrótce.

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Sezon otwarty

W niedzielę wyskoczyłam z Dominiką i Olą na konie. Dzięki miłemu towarzystwu nie stresowałam się rolą kierowcy (pod tym względem jestem nieco paranoiczna). Po raz kolejny stwierdzam, że jestem zwierzem socjalnym i samotność zdecydowanie mi nie służy. W każdym razie samotność kierowcy. Teraz czekam na chętnych szaleńców, którzy chcieliby ze mną pojeździć w roli pasażera. Lepsze od skoków na gumowej linie. I za darmo!

Mojej jazdy nie będę opisywać. W każdym razie teraz, po schudnięciu tych 10 kilo, wiem co miała na myśli Sylwia, mówiąc jak ważne jest miękkie siodło. W skrócie – moje poślady mówią „ała buba”. A to tylko godzina była. I stępo-kłus. Może następnym razem wezmę aparat i może Dominika mi focięta jakieś zrobi na pamiątkę.

A propos fociąt, to Prezes dorwał się do aparatu. Najpierw zrobił urocze zdjęcie skarpetek.


Potem sfotografował maminy uśmiech w stylu kota z „Alicji w krainie Czarów".


A potem zrobił autoportret. Artysta rośnie - jak nic.