Pan Galloway jest biegaczem. Napisał książkę traktującą o tym jak biegać. I chodzić przy okazji. W sumie to tak biega się niejako przy okazji chodzenia. Tak od niechcenia (Oto komunikat do mojej lewej półkuli mózgu. Lewa półkula. No tak...kiedy mam coś policzyć, to jej nie ma, a jak pada deszcz to pierwsza do zakomunikowania jest, że zmokniemy i złapiemy katar i że to bez sensu i nieracjonalne wydatkowanie cennej energii).
Dobrze, wróćmy do tematu. Otóż małż mój zakupił piękną zielona książeczkę i sobie ją teraz podczytuję (Bieganie metodą Gallowaya, wydawnictwo Septem).
Zdecydowałam się wykonać plan na 10 km w 70 minut. Nie ma co się porywać na słońce i
próbować robić plan na 59minut. Nie to że nie próbowałam. A jakże,
próbowałam! I... nie dałam rady.
Dzisiaj zrobiłam 2 (pierwszy popełniłam we wtorek, czyli 20 minut szurania) trening na 70 minut (przypominam mój rekord to 5 km w 35 minut).
Czyli 5x400 metrów w czasie 2.06, 2.20, 2.26, 2.27, 2.54 (założenie w książce biegać pomiędzy 2,40 a 2,50)
Do
tego dołożyłam 2 km truchciku (moja przelotowe tempo, kiedy sobie
truchtam i myślę o niebieskich migdałach to 8,30 minut na km). O truchciku nic nie pisali, ale pizga złem, więc żeby nie zamarznąć musiałam się ruszyć.
Z innej beczki.
Dziś dzień Św Marcina, tutaj obchodzony
hucznie. Synek w przedszkolu (razem z paniami i ze mną) zrobił piękną
latarenkę. Dziś idziemy w pochodzie świętomarcińskim, a potem będzie
impreza :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz